O 8 rano przynieśli do pokoju kawkę. Za pół godzinki jechaliśmy już becakiem czyli rowerową rikszą w poszukiwaniu bemo do Bondowoso. Becak raczej wygląda na dwuosobowy ale pan becakowy mocno zaprotestował kiedy chcieliśmy zatrzymać drugi i okazało się, że pomieściliśmy się i my i plecaki. Pan mocno pracował nogami a od czasu do czasu musiał też i popchać ale 15k za usługę wprawiło go w doskonały nastrój. Nagle zatrzymało się bemo, coś tam pogadali, powymachiwali rękami i za chwilę już siedzieliśmy w środku. Ustaliliśmy 250k do Paltudingu czyli miejsca wypadowego na wulkan Kawa Ijen i już myśleliśmy, że się skusili na tą kasę i nas zawiozą do końca. Pomyłka. Za parę minut już siedzieliśmy w innym bemo i toczyliśmy się w kierunku Bondowoso. Po jakichś 25-30km, jeszcze przed Bondowoso wysadzili nas na skrzyżowaniu w kierunku Sempolu i zaraz wsiadaliśmy do kolejnego bemo. Dałem za ten przejazd 100k i wiem, że mocno przepłaciłem ale za następne bemo do Sempolu mieliśmy zapłacić 75k za jakieś 50km. Dalsza jazda była znów niezłym folklorem, w takim ścisku jeszcze nie jechaliśmy. Stanowiliśmy małą sensację, turyści tutaj niezbyt często się przemieszczają w ten sposób. Cała podłoga zasłana była worami z ryżem, dóbr nieprzebranych napchane prawie po sufit i drugie tyle na dach a ludzie jakoś tam się też w to wszystko wpasowali. Dziaciaki miały rozrywkę zajmując się niemowlakiem a Madzia chyba poczuła prawdziwy instynkt macierzyński.
W Sempolu jedyny hotel Arabica (150k za 2os.) był w całości zarezerwowany. Myśleliśmy, że w związku z festynem z okazji święta ale myliliśmy się. Zaraz jednak znalazł się nocleg w domu pracownika hotelu, który nam udostępnił dwa małe pokoiki. Domek bardzo zadbany mimo swego ubóstwa, łazieneczka nieźle klimatyczna - stopy słonia, betonowy basenik z wodą do spłukiwania i kąpieli, przez który stale przelewała się woda na oglonioną podłogę z popękanego betonu - po prostu lokalny standard. Do pokoi dali nam kulki kiblowego zapachu celem umilenia pobytu ale okazaliśmy się niewdzięcznikami bo zaraz zawinęliśmy je w folię.
Do wieczora byliśmy jedynymi turystami w wiosce. Spacerowaliśmy sobie między ubogimi ale wyjątkowo jak na Indonezję zadbanymi domkami i nie mogliśmy się nadziwić, skąd tutaj ten porządek. Wokół wioski rozciągały się jakieś plantacje warzyw i chyba sadzonek drzew kawowych, przed każdym domem zadbany ogródek warzywny i kwiatowy - bardzo sympatycznie. Ludzie na każdym kroku serdeczni, uśmiechali się a Madzia znów robiła furorę swoimi włosami. Wszystkie baby ustawiały swoje dzieci z nią i robiły zdjęcia komórkami. W sklepikach ceny śmiesznie niskie, znaczy prawdziwe - po prostu ciężko w to wszystko uwierzyć, jesteśmy nareszcie w Azji!
Wieczorem czar prysł. Do hotelu zwieźli całe stada zorganizowanych wycieczek, które pewnie o świcie zawiozą na wulkan.
My wcześniej zagadnęliśmy jakichś panów przed hotelem o skutery i ustaliliśmy 150k za sztuk dwie na jutro od godziny 8 do 13. Za samochód chcieli 350k a to tylko 14 kilometrów w jedną stronę.