Geoblog.pl    zioler    Podróże    Indonezja    Dziś to się działo!
Zwiń mapę
2013
18
sie

Dziś to się działo!

 
Indonezja
Indonezja, Yogyakarta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13953 km
 
Przyjechali na motorkach i już na nas czekali, ale skąd wiedzieli, że jesteśmy na śniadaniu w hotelu? Oni tutaj wszystko wiedzą.Nie dali nam motorów, sami nas zawieźli. I dobrze, droga jest kręta i górzysta.
Trekking na Ijen jest czystą przyjemnością, troszkę podejścia pod górę, piękne widoczki na sąsiednie wulkany, mnóstwo wesołej młodzieży indonezyjskiej, chyba jakieś wycieczki szkolne, prawie żadnego białasa o tej porze bo wszyscy jadą tu w środku nocy. Pomiędzy tym wyluzowanym tłumkiem od czasu do czasu pojawia się zgięta sylwetka człowieka niosącego dwa niepozorne kosze wypełnione żółtymi bryłami siarki, przyczepione do bambusowej poprzeczki. Wszystko odbywa się w atmosferze prawdziwie sielnakowej wycieczki. Po około godzinie spacerku krajobraz zmienia się w pustynię z pojedynczymi, spalonymi kikutami karłowatych drzewek a po chwili zza zakrętu wyłania się wielka czeluść z której nieustannie unosi się chmura jakiegoś dymu. Parę kroków dalej i... jest, wreszcie widać imponujący krater z turkusowym, parującym jeziorem a na jednym jego krańcu żółte zabarwienie skał i dym wskazuje miejsce pozyskiwania siarki.
Zejście poniżej tarasu widokowego jest niby zabronione ale wiele osób nic sobie nie robiąc z tablicy ostrzegawczej idzie w dół stromymi stopniami wykutymi w skale. Chyba nie był bym sobą, gdybym nie skorzystał z takiej okazji. Zeszliśmy więc, sprowadzając powoli dzieciaki kilkadziesiąt metrów niżej, gdzie jest kolejny taras ze znacznie lepszym widokiem na kopalnię. Na szczęście wiał wiaterek w korzystnym kierunku zabierając cuchnące opary siarkowodoru w przeciwną stronę krateru, odsłaniając tym samym najciekawsze miejsce.
Po drodze co chwilę mijaliśmy tragarzy, którzy kroczek po kroczku idą w górę ze swoimi koszami. Uderzający grymas twarzy i oczy udręczonych zwierząt pociągowych nasuwa podejrzenie, jak ciężka może być ich praca. Postanowiłem przekonać się o tym sam. Poszedłem do jednego z odpoczywających robotników i podniosłem na plecach jego ładunek. W tym momencie zrozumiałem wszystko. Straszliwy ból przeszył mi grzbiet, kiedy bambusowy kij wbił mi się w mięśnie, wszystko się pode mną ugięło ale samo dźwignięcie to mały pikuś. Zrobienie paru kroków w górę po śliskiej skale z chyboczącym się na barku ładunkiem o wadze koło 80 kilo wydawało się prawie niemożliwe. Podszedłem może kilkanaście metrów do góry i omal nie wywaliłem wszystkiego, kiedy kij zaczął mi się jeździć po grzbiecie. Musiałem postawić kosze na ścieżce ale żeby mógł pójść dalej, trzeba było postawić je na podwyższeniu. Z trudem we dwóch unieśliśmy je rozsypując siarkę i postawiliśmy na skalnej półce. Chłopina był cały w strachu o swój ładunek, jednak był mi prawdziwie wdzięczny za te parę kroków, nawet się zdziwił jak mu dałem za to parę groszy. Robotnicy robią dziennie dwa kursy niosąc po 70-90 kilo, zaczynają o 3 w nocy. Za jeden kurs dostają kilkanaście-dwadzieścia złotych i jest to podobno całkiem niezły zarobek. Robią to dobrowolnie, trują się na dole oparami siarki, niszczą barki i kręgosłupy ale są zadowoleni. Są prawdziwymi herosami, bochaterami tego miejsca. Wielu ma posturę wychudzonych dzieci ale stalowe mięśnie i wyuczony sposób dźwigania pozwala im radzić sobie. Podobno z krateru wychodzą ponad godzinę, później już niby z górki ale nam czasami było ciężko utrzymać się na nogach na tych stromiznach.
Zszedłem na sam dół tego piekiełka o krajobrazie z innej planety. Rurami pompują wodę z jeziora pod ziemię, skąd wypływa płynna, bordowo-czerwona siarka, która krystalizuje na powietrzu. Później już tylko pokruszyć skorupę na płaty, załadować kosze i jazda na górę. Wszystko fajnie ale całej tej imprezie towarzyszy prawdziwa chmura gryzącego w oczy siarkowodoru, od którego momentalnie kręci się w głowie.
Sprawdziłem, czy woda w jeziorze żeczywiście zawiera tak dużo kwasu siarkowego. Wsadziłem palec i...nawet nie zrobiło mi porządnego peelingu, woda była tylko gorąca. Pewnie po dłuższej kąpieli jednak można by się pożegnać ze skórą.
Ile chwil nadziei i zwątpienia można przeżyć w trzy godziny wie tylko ten, kto czekał na rozstaju dróg w Sempolu na autobus. W hotelu powiedzieli tak: ooo mister, wiele autobusów jedzie do Bondowoso pomiędzy 2 a 3 po południu, trzeba zaczekać koło budki policyjnej przed hotelem. Przy budce powiedzieli, że wiele autobusów jedzie ale trzeba zaczekać na rozstaju dróg, kilometr dalej. Podwieźli nas na skuterkach. Po dwóch i pół godzinie oczy mi zaszły krwią, już miałem mordować, kiedy nagle podjechał nasz znajomy busik. Według mnie już był pełny ale kierowca wypadł z wielką radością i porwał dzieciaki do środka a plecaki na dach. Następnie zawrócił do wioski, przejeżdżając oczywiście obok hotelu i po małej reorganizacji przestrzeni dopakował dwie osoby. Dobra kobiecina posadziła sobie Madzię na kolanach a my i dwoje lokalsów jakoś się wpasowaliśmy i po zamknięciu z niemałym trudem drzwi, byliśmy bezpieczenie zaklinowani nie musząc walczyć na zakrętach. Naliczyłem 21 sztuk człowieka na pokładzie i 11 foteli do siedzenia i już miałem powiedzieć, że po prostu nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, kiedy na tym samym rozstaju dróg pojawiła się para machających białasów. Kierowca zatrzymał się oczywiście ale powiedział coś co nie chciało przez chwilę przedrzeć się do mojej świadomości :"I'm full, sorry"
Wygląda na to, że mieliśmy sporo szczęścia bo czas nam się kurczył nieubłaganie
Po godzince się zluzowało troszkę a po dwóch byliśmy w Bondowoso. Była 19, najbliższy autobus do Surabai koło 3 i w tym momencie szczęście znów się uśmiechnęło do nas. Pojawił się koleś składający nawet coś po angielsku i poradził wrócić do Situbondo, skąd co chwilę jedzie coś do Probollingo lub Surabaia. I tak było. Po niecałej godzince już siedzieliśmy w autobusie do Surabai, co prawda economy, czyli wszystko się zdarzyć może. Co chwilę wsiadali sprzedawcy wszystkiego albo grajkowie z gitarą, bębenkami z rur kanalizacyjnych i grzechotkami z plastikowych butelek i umilali przez parę minut czas podróżnym, zanim ruszyli z czapką przez autobus.
W Surabaia przeskoczyliśmy o dwie klasy w górę, po 15 minutach czekania wsiedliśmy do executiff bus do Yogyakarty. Mimo godziny 1 w nocy życie wartko się toczy na dworcu a ruch jak w Rzymie.
O dziwo nikt z nas nie zdzierał w tych wszystkich autobusach, poza wesołym busikiem z Sempolu( 70k za wszystkich, lokalsi płacą 15k za dorosłego i nic za dzieci ), z Bondowoso do Situbondo już normalnie (wydał nam resztę) - 8k od osoby, do Surabai 40k/os, do Yogya 114k/os no ale przecież executiff.
Ceny śmieszne, normalne, nikt nie kombinuje, po prostu zeszliśmy ze ścieżek turystycznych.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
joszka
joszka - 2013-08-20 09:21
Maciek,
Z tym noszeniem ciężarów to coś nowego - wygląda imponująco. W razie "W" dajesz radę!
Ale dlaczego flaga jest czerwono biała?
 
tasiemiecc
tasiemiecc - 2013-08-20 12:13
Wczoraj w GALILEO był o nich program :)
 
Pałys
Pałys - 2013-08-20 12:59
Miałeś robotę, trza było ją pilnować, bo tutaj w Sanoku coraz z tym gorzej :)
 
 
zwiedził 1.5% świata (3 państwa)
Zasoby: 29 wpisów29 27 komentarzy27 84 zdjęcia84 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
27.07.2013 - 22.08.2013